menu

senior.pl - aktywni w każdym wieku

Wróć   Klub Senior Cafe
Zarejestruj się FAQ / Pomoc Szukaj Dzisiejsze Posty Oznacz Fora Jako Przeczytane

Zatrzymane w kadrze.Kolonia.
05-10-2007 12:01 AM



Po raz pierwszy pojechałam na kolonię po ukończeniu drugiej klasy szkoły podstawowej.
Były to kolonie w Rabce Zarytym, organizowane przez zakład pracy mojej Mamy, czyli MHD. Przedsiębiorstwo posiadało duży dom wczasowy, który przez dwa letnie miesiące służył jako budynek kolonijny, a zimą przez dwa tygodnie odbywało się w nim zimowisko. Lipiec był miesiącem rezerwowanym zawsze dla dziewcząt. Gmaszysko umiejscowione było u stóp góry Luboń, w sporej odległości od głównej drogi i niestety nie było do niego dojazdu samochodowego. Zakwaterowanie w nim wymagało więc sporego wysiłku, zwłaszcza dla młodszych dzieci. Wlokły swe ogromne walizki od autobusu, często ciągnąc je po ziemi, spocone, czerwone, prawie spłakane. "Górka" była sporawa, a za kępą krzewów, niewidoczna dla oka, następna niespodzianka. Schody. Duuużo schodów. Wreszcie po osiagnięciu ostatniego stopnia, oczom ukazywała się szara bryła budynku i plac apelowy. Gdy wszyscy wyspinali się już na ta naszą Golgotę, odbywała się pierwsza zbiórka. Wyczytywanie grupy, wychowawczyni, pokoju.
Pokoje były 4-5 osobowe, wyposażone jedynie w łóżka i nakastliki. Właściwie rzeczy trzymało się w walizce pod łóżkiem. Łóżko musiało być idealnie równo zasłane jak w wojsku. Jak się coś nie spodobało "kontroli", z łożka robiono pilota i biedna delikwentka dopiero miała roboty.
Dziwny był to dom. Nie było w nim doprowadzonej wody. To znaczy, woda doprowadzona była do kuchni, łażni i umywalni. W toaletach, które były na każdym piętrze, wodę spuszczało się konewką. Jeśli brakło, któraś ze starszych dziewcząt w przypływie dobrej woli przynosiła wodę z beczkowozu. Kuchnia też nieraz korzystała z beczkowozu, bo gdy była pogoda, woda na nasze wzgórze nie docierała. Rzadko odbywała się kąpiel, a jeśli już, to grupa 20 dziewcząt pod sześcioma prysznicami, załatwiała ablucje w tempie godnym wojskowej musztry. Czekała przecież następna grupa, a wody mogło zabraknąć. Och, nie byłyśmy wcale brudne. Codziennie rano, po pobudce, deszcz nie deszcz, grupami, wędrowałyśmy do strumienia w lesie. Każda grupa miała swoje miejsce. Tam myłyśmy się w lodowatej górskiej wodzie, znajdując jeszcze czas na złapanie salamandry, lub "wyslizganie" serca z kamyczka mydlanego.
Po umyciu, powrocie do budynku i rozwieszeniu mokrych ręczników na poręczach łóżek, przychodził czas na śniadanie. Zawsze była zupa mleczna, potem pajdy chleba z białym serem lub dżemem i kawa zbżowa. W niedzielę nie było zupy, a do chleba była jajecznica i wędlina. Po śniadaniu, kuchnia wydawała drugie na które przeważnie był chleb z żółtym serem, czasem z pastą jajową, lub jajko na twardo. Czasem dodawano jabłko lub parę śliwek. Z wałówką, grupami, wyruszaliśmy w "świat". Najciekawszy był zawsze wyjazd starą kolejką do Rabki. W miasteczku było tyle dziwnych rzeczy. Najciekawsze były kramy i sklepiki z pamiątkami, pełne szarotek, ciupag, góralskich domków i innych dziś już dla mnie bardzo niegustownych rupieci. Wtedy były bardzo pożądane. Wspaniałym miejscem był sklep na deptaku z wyrobami wedlowskmi "Jaś i Małgosia". Czekoladą pachniało z niego na odległośc kilkunastu metrów, tylko pieniędzy na te smakowitości brakowało, ale zawsze jakiś tam baton, czy pyszne sługusy w długaśnej kolejce wystało się. Obowiązkowe było zaopatrzenie się w kartki i znaczki, bo były to czasy, gdy należało wysyłać kartki do bliskich, a także do Pani ze szkoły.
Biegało się więc od straganu do straganu, od kiosku do kiosku, a czas biegł tak szybko, że chwila, moment i nadchodził czas zbiórki i powrotu do budynku. Trasę powrotną, te sześć kilometrów, pokonywaliśmy już na piechotę, śpiewając tak głośno, że krowy na łąkach stawały z otwartymi pyskami. Najgorsze, jak zwykle, było wyjście w południowym słońcu na tą naszą cudowna górę. Gdy już pokonało się ostatni stopień schodów, na placu apelowym, z kotłem ustawionym na ławce, stał pan intendent i w kubkach rozdawał tak bardzo pożądaną herbatę lub wodę ze sokiem.
Wyjazdy do Rabki były dwa, trzy razy w turnusie. W pozostałe dni, w zależności od pogody, chodziłyśmy nad Rabę lub do lasu. Nad rzeką kąpałyśmy się, budowałyśmy tamy, rękoma łapałyśmy karpie i szukały pod zwisajacą łoziną kryjówek raków. Opalałyśmy się, puszczałyśmy kaczki, prały jakieś swoje ciuchy, uczyły się piosenek i ...gadały, gadały, gadały. W chłodniejsze dni robiłyśmy wycieczki do okolicznych miejscowości lub do lasu. W lesie było wspaniale. Zapach nagrzanego słońcem igliwia i żywicy, smak przejrzałych słońcem poziomek i borówek, ręce lepkie od szyszek rzucanych do celu. Lenistwo. Snucie opowieści przez wychowawczynię o wojnie, przedwojennym harcerstwie, swoim pierwszym balu. Były też dni, gdy na leśnej polanie w tajemnicy przed innymi grupami, przygotowywałyśmy występ naszej grupy na ognisko pożegnalne. To tutaj nauczyłam się takich piosenek jak:"Kolonijne tango", "Żegnaj kolonio kochana", "Tak niedawno żeśmy się poznali" i wiele, wiele innych, które na zawsze zostaną ze mną.
Miłym i pełnym emocji urozmaiceniem były zabawy. Sześciokrotnie byłam na tych koloniach, ale tylko raz zabawa odbyła sie w naszym budynku. Zawsze, to my dziewczęta, byłyśmy zapraszane do chłopców. Jako dwunastolatka, przeżyłam właśnie na kolonijnej zabawie pierwsze dziewczęce zauroczenie. Chłopiec był szesnastoletnim,"dorosłym", przystojnym brunetem i przewodniczącym swojej kolonii. Ależ byłam dumna, że tańczył tylko ze mną!
Miałysmy też różne emocje, jak np.niedzielne wyjście na mszę. Były to czasy, gdy wychowawca pozwalał po śniadaniu iść do kościólka, ale oczywiście, było to niby wyjście samowolne. Jeden raz podczas turnusu, firmowy autobus przywoził rodziców. Przyjazd był oczekiwany z bardzo prozaicznych względów. Przez parę dni było sporo słodyczy, owoców, no i zawsze wyprosiło się jakąś dodatkową gotówkę. Tu pamiętam śmieszną rzecz. Moja rewelacyjna Mama przytargała olbrzymiego arbuza. Oczywiście, kazała się podzielić. Arbuz wtedy był dość rzadkim owocem i to jeszcze na kolonii, więc chętna była cała grupa, no i panie w kuchni do której poszłyśmy pokroić to cudo, też chciały spróbować. W efekcie każda dostała mały cieńki kawałeczek, a zjadłoby się po całym arbuzie.
Były też emocje związane z kradzieżą kolonijnego sztandaru. Trzeba było go wykupić od chłopców i poszedł na ten wykup tygodniowy przydział owoców. Zemsta była słodka, bo gdy my ukradłyśmy, to wysprzątali i wymalowali elementy drewniane na naszym placu apelowym. Nadchodziła w końcu zielona noc. Niejedna zmorzona czuwaniem, budziła się rano wysmarowana pastą do zębów, a tu pośpiech, pakowanie, wymenianie adresów, pożegnania... Za rok... Za rok... Spotkamy się znowu za rok.
Nadszedł czas gdy po latach wróciłam w te miejsca. Upłynęło szesnascie lat. Byłam już dorosłą kobietą i matką dwójki dzieci. W moim małżeństwie działo się źle i mąż wymyślił sobie, że w ramach swojej pokuty i wykazania dobrej woli, zawiezie mnie do miejsc w których, jak wiedział, zostało kawałek mojego serca.
Pojechaliśmy. Sami. Budynek kolonijny tamtego lata nie był już wykorzystywany. Stał niemy i smutny. Strumień w którym setka dziewcząt co rano zmywała sen, jakby zmalał, zarósł, wyciszył szemranie. Zmienił się też las. Więcej krzewów? Paproci? Znikły krzaczki borówek. Nie znalazłam ani jednej poziomki. Poszliśmy nad Rabę. Płynęła leniwa, szara, bura woda, z kożuchami glonów i rzęsy pod nawisłymi gałęziami łoziny. Słabo było widać błyski kamieni wśród nurtu i nie wypatrzyłam ani jednego karpia. Tylko na drodze do rzeki, leżał niezmiennie, olbrzymi, częściowo spruchniały pień powalonego drzewa. Nic nie pozostało z tamtych rozśpiewanych, radosnych lat. Wszystko zmieniło się. Zszarzało, zmalało, wyciszyło. Znikało. Wolałabym tego nie widzieć.
Tamtego letniego dnia, odbyliśmy z mężem przy starym pniu rozmowę. Powstrzymała moje decyzje. Na parę lat. Lecz nie raz w myślach parafrazowałam znaną piosenkę... Więc może byśmy tak najmilszy, wpadli na dzień do Zarytego, może tam jeszcze pośród ciszy, odnajdę wiarę serca mego. Może mi jeszcze raz przysięgniesz, może ja jeszcze raz uwierzę... A ty mi nic nie odpowiadasz i jesz zielone winogrona...




Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 16:57.

 
Powered by: vBulletin Version 3.5.4
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.