Zawsze uwielbiałam zwariowane wyjazdy, tzn takie bez wcześniejszego dokładnego planowania; gdzie dojadę, tam na chwilę zostanę. Kiedy dzieci były małe ( a ja samotną matką po rozwodzie) było to dość ryzykowne, ale się jakoś udawało. Przejechałam z nimi pół Polski i myślę, że pokazałam to, co najpiękniejsze. Potem z różnych przyczyn była kilkuletnia przerwa i dopiero przed trzema laty wybraliśmy się z moim obecym mężem na podbój Bieszczad. Bez rezerwacji noclewgów, tylko z mapą w ręku wyruszyliśmy w nieznane. Wędrówki po połoninach, widoki rozciągające się z Tarnicy, zapach maleńkich cerkiewek - to wszystko sprawiło, że wracamy tam co roku. Za każdym razem wybieramy inną trasę, zwiedzamy nowe miejsca, rozmawiamy o tym co widzieliśmy, dzielimy się wrażeniami. Przez dwa tygodnie jesteśmy tylko dla siebie, nie rozmawiamy o domowych problemach, daje to nam ogromną siłę do działania przez następne miesiące.
|