nazywa się
raflezja inaczej bukietnica Arnolda, rekordowy kwiat mierzył 111 cm średnicy i jest wpisany do księgi rekordów Guinnessa.
Odkryta została na Sumatrze w 1818 r. przez dr. Josepha Arnolda i gubernatora Thomasa Stamforda Rafflesa, na których cześć została nazwana.
Ciekawostką jest, że raflezja należy do roślin pasożytniczych - nie posiada liści, łodygi, ani właściwych korzeni. Nie zachodzi w niej proces fotosyntezy, dlatego aby przeżyć wysysa wodę i składniki odżywcze z korzeni i łodyg innych roślin za pomocą cienkich włókien wyglądających jak komórki grzybowe. Rośnie tak przez kilka lat, aż nabierze odpowiednich rozmiarów, po czym "wybucha" tworząc pączek kwiatu i rośnie tak przez kolejne miesiące. Następnie rozkwita, co w efekcie wygląda jak wielki dzban obłożony mięsistymi płatkami, bo w zasadzie płatki raflezji przypominają chropowatą skórę.
Mimo swoich rozmiarów i dziwnego życiorysu, raflezja jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Lasy, w których żyje znikają, co jest również wynikiem zmian klimatycznych.
Raflezję niełatwo jest znaleźć. Jest endemiczna – rośnie głównie na Sumatrze, Jawie i Borneo, można ją spotkać w Malezji, czasem w Tajlandii.
Tego okazu szukały moje dzieci
w dżungli Tajlandii specjalnie dla mnie.
I znalazły, trochę już przekwitał ale cuchnął konkursowo.
Raflezja wydziela charakterystyczny odór gnijącego mięsa, który wabi zapylające go muchówki, bez nich
nie może się rozmnażać.
Rośnie w takiej dżungli, przez którą trzeba się przedzierać.