Alicante,
miejscowość wypoczynkowa na środkowym wybrzeżu Hiszpanii.
Teraz,
kiedy nie najważniejsza była odległość do plaży
(bo dzieci, żeby było chwilę spokoju),
to człowiek innymi oczami patrzy na takie sławne i oblegane kurorty.
Kurort-moloch ale o tym w trakcie wędrówki.
Wszelkie jakieś małe minusiki tego miejsca,
wynagradzało mi to, że byłam tam sama,
robiłam co chciałam i w swoim tempie,
żadnych kompromisów,
żadnego ulegania sugestiom z grzeczności czy dla świętego spokoju.
Trochę nie po kolei będzie,
bo właściwie należałoby zacząć od twierdzy , zamku czy to kościoła (
Castillo de Santa Bárbara.)
który znajduje się na wysokim wzniesieniu,
jest widoczny z centrum i jest jedną z większych atrakcji.
Ale to wiązałoby się m.in. z opisem przygody,
która mnie tam spotkała a to zajęłoby chwilę.
Widać to wzniesienie:
................
Gdybym miała typować,
co mnie tam najbardziej zauroczyło,
to nie miałabym problemu z tym.
Bo morze? Plaże?
Te mam na co dzień (śmiem twierdzić, że ładniejsze).
Jakieś zabytki? Średnio u mnie z zaiteresowaniem nimi.
Roślinność?
Kiepsko, susza okropna, wszystko (jak nie nawadniane) wyschnięte.
Kuchnia hiszpańska?
Tu trafiło mi się coś, napiszę później.
Ale zachwyciły mnie wiekowe,
imponujące wielkością i kształtem figowce.
W pierwszym dniu trafiłam na taki mały placyk z nimi:
...............
...............
...............
..............
...............
.................................
.................................
................
I wśród tych paru drzew kiosk serwujący kawę, wino i koktajle jakieś.
...............
...................................
Cena kawy trzy razy wyższa niż gdzie indziej
ale towarzystwo tych drzew warte każdych pieniędzy:
.................