Wyświetl Pojedyńczy Post
  #60  
Nieprzeczytane 07-11-2010, 19:49
xys's Avatar
xys xys jest offline
odszedł...
 
Zarejestrowany: Jan 2008
Miasto: Warszawa
Posty: 16 457
Domyślnie

Ogrodnik, palacz i astmatyk,
Więc pokasływacz i chrząkała,
Z gęstą szczeciną, szpakowaty
(Rzekłbyś: sól z pieprzem przemieszana),
Siąknął nad wąsem tabaczanym
I znad cynowych okularów
Piwnymi patrzy się oczami
Na duet woni i kolorów,
Na róż z rezedą dwugłos miękki
(Rzekłbyś: jak lody malinowe
Z pistacjowymi). Z lekkiej, cienkiej
Paprociej siatki koronkowej
Tło za kwiatami. Mistrz zapala
Szczątek zgasłego papierosa,
Przymruża oczy i z ukosa
Ogląda kwiaty - i pochwala.
Kaszlnął, pochrząkał, postanowił:
Ważkości doda bukietowi.
Więc znowu parę muśnięć, prztyków
I wziął ze stołu garść goździków.
Najpierw śnieżyście białe, ciemne,
Głębokokrwawe albo ściślej:
Bordo, jak małe czarne wiśnie,
Które w pękatej bani szklanej,
Obficie cukrem przysypane,
Stawiano w słońcu, robiąc wiśniak;
I on, i wiśnie - przedni przysmak.
Zapach ich także ciężki, ciemny,
Tyleż kwiatowy, co korzenny,
Razem aromat i przyprawa.
A woń i barwa, gdy ich cechy
Zespolić, łącząc dwa oddechy,
Dadzą nam wyraz sangwaraba,
Które to pnącze rośnie w mroku,
Pnącz rubinowy je oplata,
I jest moc tajna w jego soku,
Gdy Rhodomelos nad nim lata,
A kwitnie w piątej porze roku
I tylko w szóstej części świata...

Gdy on goździki w bukiet wwija,
Na ławce, obok, siada wnuczka:
Wysmukła, czysta, jak lilija,
Z wargami z lekka mięsistymi,
Dziewczynka smutna, choć malutka;
Ma sześć lat może. Milcząc patrzy,
Znać że ją przebieg stuki zajął,
Ten bukiet bowiem - to teatrzyk,
Gdzie kwiaty za kukiełki grają.
Ogrodnik w bukiet białość wtrąca,
Która porankiem jest pachnąca,
Przedwakacyjnym w mieście czerwcem,
Kiedy zamierające serce
W kolana lękiem zapadało,
Płynęło potem do przełyku,
Słabło po drodze, w dołku mdlało
I ćmiło markotnością słodką
Przelewów, ciągot i dreszczyków;
Gdy do gimnazjum na egzamin
Piśmienny szło się - i dlatego
Z rulonem kancelaryjnego
Papieru - razem z narcyzami...
Z obłoków musującej pianki
Z narcyzów i lirycznej termy
I z jakiejś struchlałości niemej
Brały swą białość te poranki.
Powiedz, że czerwiec - czas zieleni,
Błękitu, złota, a mnie - biało...
Nie wiem. Białością we wspomnieniu,
Białością ślubną pozostało,
Białością nieodżałowaną...

Na scenie dramat. Do ogrodu,
Gdzie pośród róż i rezed mieszka
Błękitnooka białośnieżka,
Królewna z lilijnego rodu,
Wdarł się gorący Murzyn krwawy,
Straszny, błyszczący król z Afryki,
Gdzie smok zamorski pełznie z sykiem
I kwitną dzikie sangwaraby.
Nabrzmiały krwią, jak czarne wiśnie,
Rzuca się na nią, w usta wpija,
Przygniata, pierś do piersi ciśnie!
Dygocą kwiaty, kłonią, gną się,
I nagle - słodko, błogo, słabi...
W rozkoszy przejmującym wstrząsie
Anielka tonie w ciemnym pąsie,
Durzącym mroczną sangwarabą.

Za dziesięć lat - okrutniej, słodziej
W tym samym stanie się ogrodzie;
I w chwili gdy nią rozkosz targnie,
Gdy mu do krwi rozgryzę wargę,
Drgnie jasnym, ostrym przypomnieniem:
Murzyn i śnieżne. Jedno mgnienie.

Wstaję z hamaka. Jeszcze w sennej
Zmorze widziadeł białodziennej,
Chmurzę się, gniewny, burzą wzbieram,
Kroplisty z czoła pot wycieram.
Cisza. Ta wielka - straszna prawie.
Skwarna martwota. Bezruch. Ale
Złowróżbny słyszę szum w upale,
Syczy jak żmija w suchej trawie...
Niby to prosty pejzaż polski,
Ten znany i widziany co dzień,
Ale za łąką, już w ogrodzie,
Olśniewający gad zamorski,
Wężysko jakiejś opowieści,
Barwami czarów nakrapiane,
Pijaną z pyska tocząc pianę,
Sunie przez życie i szeleści.
Ruchami sprężeń i rozprężeń
To ukazuje się, to znika,
I błyska, i owija wężem
Samotny domek ogrodnika.

III
Przed żółtą willą, dzikim stworem,
Z opasującą ja galerią,
Ze zwariowaną boazerią,
Zgniłym budulcem i kolorem,
O oknach, co szarzyzna zioną,
O ścianach w sękach, szparach, piętnach,
Z drabiną schodów przystawioną
Na zewnątrz do górnego piętra,
O dachu w asfaltowe łaty,
Skwierczące w słońcu smolnym smrodem,
Willą - mieszańcem kurnej chaty,
Bóżnicy, szopy i pagody -
- Przy stole, przedobiednią porą,
Mężusiów brzuszkowatych czworo,
W rannych pantoflach, cyklistówkach
Na mniej lub więcej łysych główkach,
Bez marynarek, ale w szelkach,
Gra w "telefona" lub "mauszelka",
Inaugurując leni salon...
(Gdzieś, Kostrzewski?) Grają, palą,
Kto "Carski Dzióbek", kto "Renomę",
A kto cygarko, które ścina
W takim breloczku-gilotynce.
W tymże salonie, tuż przed domem,
Kurczęta hurtem się zarzyna
I lody kręci się w maszynce.
(Tradycja! Któż by nie pamiętał?
Niedziela: lody i kurczęta.)
Są to tak zwani "kominiarze",
Opuszczający miejskie mury
Dla łona żony i natury,
I innych poetycznych wrażeń
Od piątku do niedzieli wieczór;
Więc grają, nucąc, głupek z głupkiem
To "Oczi czornyje", to "Puppchen"...
[. . . . . . . . . . . . . . . . . . .]
Opodal - a leżakach - panie,
Kolorystyczne niesłychanie:
W szlafrokach kalejdoskopowych,
Pomidorowo-fioletowych,
W pstre kwiaty, ptaki, psy, komety,
I azjatyckie alfabety.
Wygląda to, gdy spojrzysz na nie
I parę razy szybko mrugniesz,
Jak sen papugi zwariowanej
O pawiu, zwariowanym również.
Przy nich na trawie dwaj młodzieńcy.
Jeden wymokły i cielęcy,
Warszawiak - rzadki gość w tych stronach -
W zaprasowanych pantalonach,
Z przedziałkiem, woniejący Pulsem,
W żółtych sztybletach i koszulce
"A la Słowacki". Jest to pyskacz,
Dowcipniś, Chlestakow letniska,
Don Juan "zza Żelaznej Bramy",
Masowo uwodzący damy.
Kiedy zaśpiewa - dolce, lento -
"O sole mio" - czy "Sorrento",
Lub z frywolnością godną Reda,
Kuplecik z "Krysi Leśniczanki",
Omdlewa każda z nich jak Leda -
I któraż się całować nie da
W mroku alejki lub altanki?
Pan Wacio właśnie opowiada,
Jak dobrze z bracią jest aktorską.
Łodzianka marzy, wzdycha z cicha
I sama czuje się Bogorską...
Drugi, pan Szura, jak maszkara:
W zgniecionych krągłych szarawarach,
W "kosoworotce" malinowej,
W trepkach, binoklach, a na głowie
Białą chusteczka z supełkami
Na czterech rogach. Słucha, śwista
I gryzie źdźbło zerwanej trawy,
Żeby gryzącą swą ironię
Wyrazić tu dla ich Warszawy.
[. . . . . . . . . . . . . . . . . . .]
Takie letnisko. Jedno słowo:
Wypisz-wymaluj - Soplicowo.
Przechodząc krokiem Guliwera,
Zagarniam dłonią i zabieram
Papuzie damy, dwóch młodzianów
I willę i grających panów.
Robię to błyskawicznym ruchem
(Jak się na stole łapie muchę)
I dalej idę. Oni, w garści,
Bzykają, nudzą, więc ich gniotę
I, gniewny, rzucam gdzieś, pod płotem,
Jak sforę biesów do przepaści.
Znowu się chmurzę burzą wzbieram
I naprzód - krokiem Guliwera -
Do mej altany.

Altana była naturalna,
Uformowana z bzu, leszczyny
I jakiejś bujnej plątaniny,
Przez którą przeświecając, słońce
Przesypywało blaszki drżące,
Przeróżne złocistości, plamki
I cienkie liści wycinanki.
W altanie stół, jak młyński kamień,
Stojący na kamiennej osi,
Upstrzony gęsto nazwiskami,
Inicjałami w dat chaosie,
Gdzie "Kuba bardzo kocha Zosię".
Gdzie "R.K." z "M.P." w jednym sercu,
Przebici strzałą, razem sterczą,
Gdzie "Staś jest świnia" ("a ty większa"),
Gdzie "Frenkiel" podpis swój upiększa
Profilem wyrzezanym z boku
W tysiąc dziewięćset trzecim roku...
Runiczny kamień! Gdybyż mogli
Uczeni w piśmie serc klinowem,
Tych letnisk Champoliony nowe,
Odczytać nam ów głaz-hieroglif!
Zwyczajnych ludzi zwykłe dzieje,
Codzienne sprawy ich i troski,
Nie mniej ciekawe niż koleje
Person tragedii Szekspirowskiej.
Tak kwiaty na zwyczajnej łące
Codzienne są, zwyczajne, znane,
A rosną z głębi wstrząsającej,
Z walki żywiołów opętanej
A potem - trzeba by Szekspirów,
By w wiekopomne zakuć słowa
Łódzkich Otellów, Królów Learów
I was, Ofelie z Tomaszowa!

Przy takim stole, otoczonym
Zmurszałej ławki ośmiokątem,
Siedzę, wzorzyście zaliściony
Słonecznym piątem-przez-dziesiątem,
I scyzorykiem na kamieniu
Drapiąc, uwieczniam nowe serce,
Ryję literkę po literce
I stawiam imię przy imieniu
Przeszywam serce nową strzałą,
Strzepuję pył - i już gotowa
Wrzeźbiona w granitowe ciało
I miłość, i tragedia nowa.
__________________
Christophe Jean de V.
__VILLA_GARDEN__

__ SZKOŁA ŻYCIA __
------ po prostu -----
Dom i Gospodarstwo
Zdrowia Publicznego
Bolero M. Ravel
kto podróżuje
dwa razy żyje
__________________
Odpowiedź z Cytowaniem