Wyświetl Pojedyńczy Post
  #17  
Nieprzeczytane 07-02-2010, 15:08
Stalin's Avatar
Stalin Stalin jest offline
odszedł...
 
Zarejestrowany: Aug 2009
Miasto: St. Vincent
Posty: 5 124
Domyślnie Zwardoniu, Zwardoniu.. .(cz.2 gawędziarstwa)

Jeżdżenie na nartach w Zwardoniu to kawał historii. Po drodze ze stacji do Małego Rachowca można było wpaść do baru nr 4, kotleta poklepać. Leżały tam na tacy przez wiele sezonów jakieś mielone, te same 4 sztuki, nikt tego nie jadł bo po co tracić życie w okropnych męczarniach, brało się piwo i mówiło kotletom : - Cześć chłopaki!

Fenomen istnienia tych kotletów wielosezonowych niektórzy wyjaśniali porównując je z banknotami, na banknotach tez jest pełno zarazków ale jest ich tyle, że z trudem walczą o przeżycie, nikogo nie zarażają i banknotu nie niszczą, stąd też kotlety przetrwały, wobec takiej ilości bakterii ples była bez szans. I to był jeden ze stałych punktów pobytu w Zwardoniu…

Na Małym Rachowcu opłacało się być pierwszym bo wtedy z raz można było na dół zjechać zanim ludzi z pociągu wwieźli na górę i zamknęli wyciąg. Czasem wyciąg nie chodził i wtedy szło się na piechotę obok Domu Wczasowego Żywczanka gdzie był Żywiec i parę flaszek na wyciąg zabrać można było. Później był zjazd na dolną stację Dużego Rachowca i zaczynała się jazda. Były takie dni, kiedy było wszystkiego około 30-40 osób na stoku, płaciło się 100 ówczesnych złotych od głowy i wyciąg jeździł do 15. Ajent, Pan Zenek z resztą obsługi płakali i pili, jak się wypłakali a chcieli jeszcze pić to za 50 zł wyciąg chodził do 17, wtedy już tylko pili, bez płaczu, bo to twarda ekipa była. Ile kto wyjeździł tyle było jego, nikt sobie nie zawracał głowy podawaniem orczyków, wtedy naprawdę jeździło się do upadu.

Nie było jeszcze wówczas ratraka, cała góra Rachowca to były muldy i przyznam się że lubiłem jeżdżenie po muldach bo jak człowiek złapie o co chodzi to wszystkie ewolucje same wychodzą, pamiętać trzeba o najechaniu na szczyt muldy i ześliźnięciu się po zboczu, raz w lewo raz w prawo, poezja wprost. Dużo uroku i emocji dostarczało też oddawanie orczyka, ci którzy wiedzieli jak to robić podjeżdżali pod koło napinające i spokojnie pozwalali orczykowi się wciągnąć, ci którzy nie wiedzieli puszczali go wcześniej i były przypadki kiedy taki orczyk komuś przyłożył. Ja sam parę razy pochylić się musiałem bo orczyk szybko śmiga i jak przywali to krzywdę robi. I tak jeździliśmy jak kto umiał, jedni lepiej inni gorzej.

Pamiętam jakąś kobitkę która wjechała w krzaki na siusiu ale nart jej się odpiąć nie chciało i poniosło ją trochę, jechała tak z gołą dupeczką w pozycji kucznej,( ładna dupeczka, w sam raz w łapy sie miesciła) nie mogąc się zatrzymać, sunąła w dół powoli i nieubłaganie aż wreszcie zwaliła się na bok a śnieg wtedy szorstki był bardzo.

Innym razem jeden gość, z tych dobrze jeżdżących, gadał do kumpla który za nim z tyłu jechał i za późno się zorientował że stok się kończy, wjechał na bandę i wyrzuciło go jak z katapulty, leciał parę metrów i wreszcie spadł, wzbijając fontannę śniegu, wszyscy patrzyli co będzie dalej, no i po kilku sekundach ruszyła się najpierw jedna ręka, później druga, następnie koleś… To co było efektem dodatkowym to narastające aaaaAAAAAAAAA wydawane przez kolesia kiedy już wiedział co go czeka, szło to gdzieś z głębi trzewi i kończyło w gardle. Tarzan to przy nim był mały pikuś.

Ciekawym przypadkiem była Martyna, którą uczyłem jeździć, jak się przewracała to przytomnie robiła to na bok, wstawała podpierając się kijkami ale robiła to jak na filmach rysunkowych, jej ciało się wydłużało a dupeczka dalej pozostawała na ziemi, dopiero kiedy naprężenie tułowia osiągało wartość graniczną dupeczka odrywała się od ziemi z cichym mlaśnięciem i ciało wracało do normalnej długości.

Z obsługi orczyków to pamiętam Michała, który mówił dość specyficznie, brzmiało to mniej więcej ahyuałłamysssta, co oznaczało że flaszka zaraz pusta będzie… Pan Zenek nosił śliczną czapeczkę w kolorze bordo, z napisem Ski Alpine i była to chyba jedyna czysta część jego garderoby… Później na skutek wprowadzenia mnie w towarzystwo też z nimi pijałem wódeczkę i dobrze, bo wtedy nawet o 18.00 wywozili nas na górę.

Picie po góralsku oznacza picie z jednego kieliszka, celebrujący nalewa pierwszego kielona i podaje wybranej osobie, wybraniec wypija i przepija do kolejnej osoby. Urok polega na tym, ze jak kogoś nie szanują to przepijaja do siebie nawzajem a gość siedzi o suchym pysku.

Sezon zresztą upamiętnił się występami gościnnymi w Rajczy pana Zenka, ajenta wyciągu. Z bykiem, takim dobrze ponad pól tony ważącym. Zawieźli go chłopaki ze Zwardonia do skupu do Rajczy, normalnie traktorem na przyczepie, ale musieli go do punktu doprowadzić piechotą, na skróty przez targowisko. Zamiast łańcucha użyli linki od orczyka, mocna jest, wytrzyma, ale nie wiedziała o tym ludność tamtejsza, i na widok 2 napitych (stan permanentny) szarpiących się z buhajem na sznurku, uciekać z targowiska zaczęła, nie zwracając przesadnej uwagi na wystawione towary, stragany i tym podobne. Ładna demolka podobno była, Zenek do tej pory się uśmiecha na wspomnienie i - Oj, panie, ładnie było! - mówi.

Na koniec dnia zawsze następował najprzyjemniejszy moment, zjazd do Soli. Nie musieliśmy się spieszyć na autobus albo pociąg, wjeżdżaliśmy na górę jako ostatni, (po godzinach – wódeczka!), jeszcze papierosek z widokiem na góry przed zjazdem i piękną trasą w dół. Momentami wąsko było, bo trasa prowadziła przecinką leśną ale jakoś się wszyscy wyrabiali. Na sam koniec na krechę trzeba było na krechę się puścić żeby pod przeciwległe zbocze podjechać jak najwyżej, zostawał tak czy inaczej kawałek podejścia pod grzbiet i finalny zjazd na podwórko do chałupki.

Robiło się wtedy kolacjoobiad, często były to tak zwane pióra czyli pure ziemniaczane, najczęściej z nieśmiertelnym paprykarzem szczecińskim, która to konserwa jedyna dostępną być się zdawała. Boski smak paprykarza długo jeszcze drzemał w ustach, gorzej że jeszcze dłużej w żołądkach zalegał i przypominał o sobie tkliwym beknięciem. Mówiło się wtedy, że bekas przeleciał…Zdarzały się również lepsze partie tego specjału, to loteria była, bo normy technologiczne wtedy to w telewizji jedynie zobaczyć można było a i to wyłącznie na filmach importowanych.

Czasem szło się do Solanki na piwo, ryzykując kontakt z miejscową ludnością, bywałem tam w mocno połatanych dżinsach i spotkałem się z pytaniem jednego ze współbiesiadników: Panocku, pewnikiem zWietnamu wracata? No to inteligiencko lecę va banque:
- A po czym Pan wnosi, ze byłem w Wietnamie?
W odpowiedzi otrzymuję:
-Jo, panocku nicego teraz nie wnosę, ino spodnie Panocku takie mocie, jakbyście bombom kulkowom w rzyć dostali!!!!

Innym razem, kiedy na skutek głodu dwie z naszych koleżanek zaryzykowały spożycie bigosu w tejże gospodzie, pojawiła się przed nimi spracowana ręka trzymająca wafelek, o ręce wszystko dałoby się powiedzieć, ale na pewno nie to, że jej właściciel przejawiał nadmierne upodobanie do higieny. Do tego z góry dobiegł głos, typowy bar baryton: - A bo to tak dziubią ten bigos jako ptaszyny, to naści wafelka! Po podniesieniu wzroku ujrzały twarz jak z koszmaru kolejarza, po czołowym zderzeniu z lokomotywą spalinową marki Gagarin i nie śmiały odmówić spożycia tego wafelka w związku z tym wszelkie dobre rady wyniesione z domu i wzorce zachowań higienicznych na ten czas uległy zawieszeniu.

Ale trzeba przyznać, że nikt nas nie zaczepiał, wszystkie sprawy miejscowa ludność załatwiała między sobą i tylko nazajutrz zakrwawiony wokół gospody śnieg świadczył o występującej różnicy zdań. Sam bufet z kolei kratą był zabezpieczony, w razie draki szybko można było ją opuścić.

Bywało, że gaździnka placki ziemniaczane nam robiła, dostawaliśmy dwa wiadra ziemniaków do starcia, niewprawni byliśmy i często okrawki naskórka wpadały do naczynia z tartymi ziemniakami ale uczta pyszna była.

Czasami wybieraliśmy się do Szczyrku żeby na innych górkach pojeździć, tam jakaś kumpela Milorda, bodajże Beata leniwą elegancją błyszczała, cały stok Golgoty od niechcenia w trzech albo czterech zakrętach biorąc. Część z nas preferowała narty biegowe i przemieszczała się w różnych kierunkach przywożąc szereg obserwacji obyczajowych, dotyczących motywów dekoracyjnych chałup i domów.

Popularne były wówczas tłuczone lusterka na fasadach albo też ceramika, i malunki o treści różnej, od jeleni i lasów do Kaczora Donalda nadnaturalnej wielkości ale z krzywym dziobem za to. (cdn)
__________________