Wyświetl Pojedyńczy Post
  #1  
Nieprzeczytane 06-02-2010, 16:36
Stalin's Avatar
Stalin Stalin jest offline
odszedł...
 
Zarejestrowany: Aug 2009
Miasto: St. Vincent
Posty: 5 124
Domyślnie Mój PRL gawędziarsko...


To było już prawie 30 lat temu, zawsze chciałem jeździć na nartach tylko nie było okazji się nauczyć. No i bodajże w marcu 1981 postanowiliśmy wybrać się na narty. Było nas kilka sztuk, wyjazdy grupowe robiliśmy, tak jest fajniej bo po nartach człowiek się nie nudził, graliśmy w kości, karty, robiliśmy sobie żarcie, ze o konsumpcji gorzały nie wspomnę.
Nie wiem, kto wpadł na Sól i panią Marię Pryszcz, Sól 122, trzeci dom po prawej za piekarnią, dość że właśnie tam wylądowaliśmy i przez ładnych kilka lat było to nasze stałe miejsce na zimowe wyjazdy.

To był stan wojenny, czasy trudne, jeździło się pociągiem z plecakami i żarciem, był taki nocny osobowy do Bielska, 22.10 czy jakoś tak. Grzali na ogół dobrze tak że dawało się wytrzymać, przyjeżdżało się do Bielska około szóstej rano i niestety trzeba było czekać ze dwie godziny na połączenie. Dokładnych godzin nie pamiętam, w każdym razie bar dworcowy w Bielsku obskurny był bardzo a herbata tez nie najcieplejsza..Z kolei fasolka po bretońsku z nóg zwalała a bigos tylko zmęczeni zyciem zamawiać się odważyli.

Za to mieliśmy wrażenie że to inny kraj jest, w kioskach były papierosy bez kartek, no cos niewyobrażalnego, cholera. Najwięcej było albańskich Arberii, straszne siano z dużym A na opakowaniu ale było tez trochę z Jugosławii, Yugo, Croatia i moje ulubione wówczas 475, nie wiem dlaczego taki numer ale dobre były. I te kioski, tam strasznie dużo różnych rzeczy było, nie do pojęcia wtedy, w Warszawie wówczas kioski były puste a w Bielsku to nawet mydło bez kartek było.
A w sklepach to w domu towarowym eleganckie koszule były i skarpetki i pończochy dla kobitek…
Podstawiali wreszcie elektryczny do Żywca i jazda.

Na trasie do Zwardonia jeździły wówczas żywe!!!! lokomotywy (kocham lokomotywy miłością wielką) po drugie podstawiali piętrowe wagony. Już te dwie rzeczy wystarczały, żeby inny świat się z tego robił.Stacje to do dziś pamiętam, Radziechowy Wieprz, która to nazwa dawał a nam wiele okazji do rowom, kto to był Radziech i co z Wieprzem robił, wyszło chyba na to że chciał wieprza na kiełbasy przerobić a ten mu uciekł, Węgierska Górka, Cięcina, Milówka, wsławiona mozaikami w budynku dworcowym pracowicie ułożonymi przez artystę Rafała Hulbaja, na jednej z nich był jeleń na rykowisku któremu ktoś bardzo starannie wydłubując kafelki dorobił kutasa do samej ziemi. Nastepnie Cisiec, Rajcza, Rycerka i Sól, gdzie wysiadaliśmy. Dalej była jeszcze Sól Kiczora, Laliki i wreszcie Zwardoń. Zdarzało się nam chodzić torami z Soli do Rajczy i na odcinku pomiędzy Rycerką a Rajczą najpierw zobaczyłem kupę a potem papier, szedłem wtedy z Milordem i wyciągnąłem wniosek że ostatni pociąg jechal ze Zwardonia w dół, Milord pochwalił mnie za trafność rozumowania ale jednocześnie rzucił uwagę,że to mógł zrobić ekscentryczny angielski arystokrata i wtedy moje rozumowanie byłoby błędne, i tak dyskutując dotarliśmy w końcu do Rajczy.

Po przyjeździe szło się do pani Marii ona przydzielała pokoje i trzeba było sobie pościel oblec i wtedy wiadomo było że jesteśmy na miejscu. Pani Maria prowadziła dom ściśle według porad z „Przyjaciółki”, wzdłuż schodów na piętro były sztuczne, bardzo zielone paprotki w doniczkach, mój kumpel Zdzich chciał nawet zapuścić sztuczne mszyce robione z fusów po herbacie ale trzymać się nie chciały…
Po pozostawieniu rzeczy wracało się na stację i jechało z powrotem do Rajczy żeby uzyskać pozwolenie na pobyt w strefie nadgranicznej.
Sierżant na komendzie wyrażał zdziwienie, że pani Maria ma tak liczną dalsza rodzinę ale zezwolenie dawał bo w końcu swoim krzywdy robił nie będzie, ludzie wtedy nie przyjeżdżali i cała okolica była mocno stratna. Jeździliśmy tam w różnych układach towarzyskich, najczęściej z Milordem, moim kolegą z bloku, Jurkiem – czcicielem słońca, bywała Agata, która później miała dziecko z psychiatrą Lechem i wyjechała z nim do RPA, bywał Kolarzyk, nazwany tak od czasu kiedy przejechał po nim rowerzysta i złamał mu szczękę w dwóch miejscach, była Depcia niejaka, kobieta cud urody o szczęce jak Jacek Gmoch, która miała bardzo silne nogi i tylko dlatego udawało jej się jeździć na nartach bo robiła takie ewolucje że normalny człowiek by się wywrócił, ona zresztą później wyszła za mąż za Japończyka – musiał to być koneser zaiste.

Z reguły szliśmy na piwo do knajpy o uroczej nazwie Solanka, a jakże, później robiliśmy sobie żarcie, wychodziliśmy czasem na stok nad chałupką i tak kończył się nasz pierwszy dzień w Soli. Wtedy jeździliśmy na dwa tygodnie więc był to kawał czasu. Rano wstawaliśmy wcześnie dość, tak żeby zdążyć na pociąg 8.15 do Zwardonia, dyżurny leciał do piekarni po bułeczki i chlebek, robiło się śniadanie na korytarzu bo stoliki z pokojów były wyniesione i jadało się wspólnie, to zresztą było co na kształt rytuału, po śniadaniu kawa i pierwszy papieros, w zależności od tego czy droga była sypana żużlem czy nie do stacji jechało się na nartach albo szło na piechotę,
W pociągu paliło się następnego papierosa i było fajnie bo za Kiczorą zaczynał się śnieg i było przepięknie zimowo….
Na peronie w Zwardoniu czekało zawsze 3 wopistów z psem, sprawdzali czy ma się zezwolenie, najbardziej znudzony był pies bo kompletnie nie miał nic do roboty, chłopaki od czasu do czasu kogoś zawracali , pozostali szli w dół pod mały Rachowiec gdzie zapinało się narty. Jeżdżenie na nartach to już inna historia i ciąg dalszy….
__________________