Sylwester, który uważam za najlepszy spędziłam wraz z mężem u znajomych na "domówce". Tamtego roku finanse trochę niedopisywały, więc nie wybraliśmy się na bal. Spotkaliśmy się w cztery pary u znajomych. Zapowiadała się trochę nudna impreza, ale z każdą godziną nastroje były coraz lepsze. Przed północą postanowiliśmy wyjść przed blok. I był to strzał w dziesiątkę! Okazało się, że na dole było wielu biesiadników z szampanem (i nie tylko) i kieliszkami w rękach, każdy każdemu skłądał życzenia i rzucał się w ramiona. Taka jedność i szczerość serc rzadko się zdarza. Panowie puszczali fajerwerki. Okazało się, że u sąsiadów znajomych, dwa piętra wyżej, też jest impreza - postanowilismy się połączyć. "Góra" (kilkanaście osób) wraz ze swoim wyżywieniem zeszła na dół. Bawilismy się hucznie do białego rana. To była impreza!
|