Witam i pozdrawiam, prace jak zawsze śliczne
...W późnym wieku diabeł swatem....
Poszłam do garażu po samochód bo miałam wizytę u kardiologa w szpitalu poza miastem.
Garaż w podziemiach ,wielki, miejsca na samochody plus zamknięte prywatne garaże w tym i mój,
Słyszę jakieś krzyki zwierzaka... ptaka... nie wiem dokładnie co się tak drze i prosi o pomoc....
Idę za głosem i widzę, za pod samym sufitem, bardzo wysoko, na cementowej belce, jest jakaś czarna plama i tam ten krzyk.
Wchodzi facet do garażu, wołam go, i wypatrujemy co to jest ta czarna plama... która jakby się troszkę rusza...
-Tak, to kot wrzeszczy, mówi facet... mówi tez ,ze trzeba odszukać portiera który ma drabinę... no i poszedł sobie.
Przypatruję się tej czarnej plamie, małe to jakieś, niby malutka głowa cosik się podnosi, ale prawie ze się nie rusza...
Wsiadam zdenerwowana bardzo do samochodu bo czas mi ucieka , mam wizytę u lekarza, a droga trochę daleka. Pojechałam, myśląc cala drogę ze to z pewnością maleństwo jakieś i trzeba to ratować.
No tak... ale jeżeli to kot, to co z nim zrobić? ja do domu nie wezmę, wiec zaniosę go do weterynarza i zobaczymy co i jak...
Nie mam nic innego w myślach jak tylko tą czarną plamę która wrzeszczy... na 100 procent nie jestem pewna czy to kot, czy to może ptak??
Po wizycie u lekarza przyjechałam do garażu, zaparkowałam samochód, zamknęłam garaż, cisza wielka, żadnego krzyku nie słychać ani nic...
Pewnie to cos nie żyje, myślę...
Patrzę do góry-pod sufit-, plama jest, ale się nie rusza, nic a nic.
Portier już nie pracuje, poszedł do domu, wiec wchodzę do sklepu w pobliżu i pytam czy mają drabinę, Pożyczyli no i z drabiną idę do garażu, cala przejęta ze to "cos" nie żyje, a może żyje... nie wiem.
Przystawiłam drabinę, drabina dosyć wielka ale nie sięga az do tej czarnej plamy..., wchodzę na drabinę, staje na palcach ...nie mogę dosięgnąć... czarna plama się nie rusza.... dotykam palcami, wyciągnięta jak struna bo wysoko, wreszcie jakoś udaje mi sie przygarnąć to cos, biorę do ręki... a to malutki dopiero co narodzony koteczek, pępowina i cos podobne do łożyska czy cos - zwisa z biedaka...a on umierający albo już umarły...
w tym momencie drabina się lamie.... a ja spadam jak worek kartofli z wysokości prawie trzech metrów, na beton, drabina na mnie... a koteczek ruszył ogonkiem , cichuteńko raz wydal jakiś głosik no i chyba wyzionął ducha na dobre....
No a ja??
Boże!! myślę, chyba po mnie!! nie mogę sie podnieść...wreszcie udało mi się usiąść, doszłam co nieco do siebie, pozbierałam gnaty, ( czyli żyję !!) drabinę pod pachę i oddaje ja do sklepu.
Widzę i czuje ze noga lewa odmawia mi posłuszeństwa, ale złamana nie może być bo gdyby była, no to nie mogłabym kroku zrobić, no nie?
Dokuśtykałam do domu.
Noc była ciężka...
Rano nie mogę zrobić kroku.. cala ja- to jeden ból...
No i skończyło się na tym, ze taxi zawiozła mnie do szpitala.. noga w gips... nic nie złamane ale wszystko inne pozrywane...kolano lata w lewo i w prawo.. pogotowie odwiozło mnie do domu i na wózeczku zawieźli mnie aż do salonu....
Zastrzyki teraz sama robię ( w brzuch) żeby nie powstały skrzepy, za trzy tygodnie na wizytę, no i masz babo placek... ale sobie narobiłam!!
Cud wielki ze się nie zabiłam! Koleżanka mi mówi ze się nie zabiłam dlatego, ze chciałam zrobić dobry uczynek i Pan Bóg mnie oszczędził od śmierci...
Wszystko mnie boli, siniaki wszędzie, czuje się jakby mnie przepuścili przez maszynkę do mielenia mięsa, jestem uziemiona na kilka tygodni, nawet żeby usiąść przy komputerze mam problem...do tego mieszkam samotnie , tylko z moim kochanym kotkiem, a on przecież w niczym mi nie pomoże....
Pozdrawiam
|