menu

senior.pl - aktywni w każdym wieku

Wróć   Klub Senior Cafe
Zarejestruj się FAQ / Pomoc Szukaj Dzisiejsze Posty Oznacz Fora Jako Przeczytane

30-10-2010 19:38

Otworzyłem barek i nalałem sobie nalewki z palonej jarzębiny. Ten smak zamrożony kostkami lodu. Tak jak dawniej. Ale był to rok 2095. Ponownie podszedłem do okna. Postawiłem szklankę na specjalnym występie z płytki granitowej. W sąsiednim oknie zobaczyłem faceta, który zrobił to samo. Nie wiem, czy pił to samo. Raptem przyszło mi olśnienie.
To ty Jeff, zapytałem z pełną świadomością, że to ten z ELO. Facet spojrzał na mnie jak na wariata. Ostatecznie w moim głosie była pełna pewność siebie, że się dobrze znamy. Nie, odpowiedział, chyba się pomyliłeś. Na pewno nie ? - spytałem ponownie. Znów spojrzał jak na wariata. Uświadomiłem sobie, skąd on może wiedzieć, kim był wcześniej. Nie ma takich właściwości co ja. Może zbyt się zapędziłem. Dodałem, chyba jesteś nowym lokatorem, bo wcześniej ciebie nie widziałem. Tak, przyjechałem z Tratanii. Będę wykładał na Akademii Zawodów Praktycznych. Ooo, to będziemy kolegami. Jaki zawód bo ja jestem od Architektury Biologicznej ? Na podobnym kierunku bo Architektury Kształtu.
Uwagę rozproszył zimorodek. Barwny, trókolorowy - niebieski, żółty i czerwony. Wpierw usiadł na brzegu a potem zanurkował. I tak pomyślałem, jak mógł się przystosować do ciepłego klimatu. Ale przerwał mi nieznajomy- ładny ptak z tego trikolorka. Tak, - kiedyś nazywano go zimorodkiem, bo wysiadywał jajka zimą. Ciekawe - odrzekł nieznajomy. A co on jadł na na tych czapach lodowych na biegunach. Przecież tam nie ma skrawka ziemi. Kiedyś śnieg leżał do zwrotnika
prawego i lewego. Teraz lądy są równomiernie rozłożone między tymi równoleżnikami i nie pada śnieg. Kiedyś było inaczej. Akademie naszego typu były na Florydzie. Została zalana jak Atlantyda. A tu, gdzie jesteśmy, było miasto Warszawa. Obecnie nazywana Supremo. Ponoć jedyne miejsce, co przetrwało ostatni światowy kataklizm. Stąd nazwa, nikt nie zna jej pochodzenia.
Skąd ty to wiesz - przerwał Jeff - przecież nie przetrwały przekazy a te co są w satelitach, można będzie odczytać za parę lat. I czy je odczytamy ?
Kiedyś robiliśmy takie pamięci danych - odpowiedziałem - ale nie umieliśmy prostej antygrawitacji. Życie płata figle. Mamy te proste pojazdy a nie mamy takich pamięci jak dawniej. Stąd może nie techniczny ale mentalny problem w zrozumieniu tych dawnych nośników. A nie wiadomo, czy nie zostały wykasowane?
Posmutnieliśmy obydwaj.
Ale po chwili odezwał się - a co ty wyskoczyłeś z tym Jeffem. Naprawdę nazywam się Antret - rzekł Jeff.
A ja Menet. kiedyś Barry - odpowiedziałem.
Długa historia. Nie zrozumiesz tego ale ty naprawdę byłeś sto dwadzieścia lat temu świetnym muzykiem. Spotkaliśmy się w Londynie. Teraz już nie istnieje, zalała go woda. Za nisko był wybudowany. Mieszkałem tutaj ale w zupełnie innym budownictwie i klimacie. Ożeniłem się z kobietą z drugiej strony kuli ziemskiej. Po urodzeniu mi córki, poleciała samolotem, takim ptakiem z silnikiem na loswaler (paliwo płynne) do swoich krewnych. Samolot spadł do morza. Ona zginęła. Wtedy wypłacano na konto dużo pieniędzy jako odszkodowanie za śmierć bliskiego. dostałem trzydzieści tysięcy tzw. dolarów. Służyły one do tzw kupowania potrzebnych rzeczy. Nic się nie brało za darmo. Było powiedzenie, że nawet po pysku nie dostaje się za darmo.
Mogłem dostać je tutaj, ale zamieniliby na bezwartościowe bony i żeby wypłacić , musiałbym pisać podanie o zezwolenie.
Dlatego wyjechałem do tego Londynu. Kiedyś świat dzielił się na część, w której nie mogłeś o niczym decydować sam - nazywano to ustrojem totalitarnym i drugim, demokratycznym czyli robiłeś co chciałeś, byle żebyś nie krzywdził innych.
Zresztą kiedyś wytłumaczę ci to dokładniej bo nie zupełnie tak było. Ja byłem w tej części nienormalnej.
A jak to było z tym Londynem czy jak tam, opowiedz mi - rzekł Jeff.
Otóż w tym Londynie siedzieliśmy przy sąsiednich stolikach w firmie linii lotniczych. Podszedł do mnie pracownik i spytał, czy to ja jestem pan Kolodżik. Potem długo tłumaczyliśmy sobie, że to czyta się Kołodziej. Ale w pisowni zgadzało się. Potem spytał, czy Emma była moją żoną. Złożył kondolencje w imieniu firmy i poprosił o zaczekanie około pół godziny. Jak odszedł, ty spytałeś, kto mi zginął. Odparłem że żona. Złożyłeś mi też kondolencje. Potem powiedziałeś - bardzo fajne masz nazwisko, jak to się pisze ? Przeliterowałem ci je kilka razy co jeszcze bardziej cię ubawiło. Wiesz co, napiszę piosenkę, gdzie będzie słowo kolodżik i rok 2095 - odparł Jeff. Spytałem - dlaczego akurat ten rok. A bo tak mi przyszło do głowy. I mamy właśnie ten rok - powtórzyłem. A piosenka, pojawiła się wkrótce. Tytuł ... "Pozdrowienia 2095". I tak przepowiedziałeś w swojej podświadomości dzisiejsze spotkanie, na szczycie. To chyba nie przypadek - dodałem.
Niesamowite, odrzekł. Takie realistyczne a takie nieprawdziwe. Żebyś nie był wykładowcą, pomyślałbym, żeś wariat.
Nawet jak powiesz mi to, nie będę miał do ciebie pretensji - odpowiedziałem. Wielu mi nie wierzy.
Na pigwie pojawił się dzięcioł. Był wielkości wróbla. Zaciekle rozbijał owoce. Obok owoców kwitły kwiaty.
Czy ty wiesz, rzekłem do Antreta - pigwa na zimę traciła liście. Na wiosnę kwitła a na jesień miała te jabłuszka, których ten świetny aromat wdychasz. A może pijesz nalewkę z jej owoców? Kiedyś dzięcioły żywiły się robakami i tłukły drzewa niemiłosiernie. Teraz stały się małe a jedzą tylko twarde owoce. Kokosami też nie gardzą bo w nich robią sobie gniazda.
Ale jeszcze nie powiedziałeś o tej piosence, o co w niej chodziło ? - spytał Antret. Otóż wplotłeś w słowa rym - odpowiedziałem. Technolodzik poprzeplatałeś z kolodżik, tak zorientowałem się że to dla mnie. Śpiewałeś o technologii naszej ale bardzo się pomyliłeś. I pamiętałeś o mnie. Ja postanowiłem zapamiętać ciebie. Jesteś zupełnie inny ale wiem, że to ty. Naprawdę trudno mi to wytłumaczyć ? Sam tego nie rozumiem. Coś tkwi w mojej głowie. Antret mi przerwał - za dużo na raz. Jutro mamy wykłady. Idę się przespać. muszę to wszystko jeszcze raz przetrawić.
Wiesz Jeff że ja też jestem zmęczony. O przepraszam, miałem mówić Antret.
Nie szkodzi - odpowiedział - skoro tak już nazwałeś mnie, niech tak będzie.
Możesz mówić na mnie Barry - odpowiedziałem w rewanżu. Oba imiona brzmią obco ale w ten sposób urozmaicimy sobie życie - dodałem - niech się inni dziwią skąd ten imiona.
Ja zostałem przy oknie. I tak pomyślałem - przecież teraz nie ma prawników, prawa i jest to ludziom niepotrzebne. A wtedy tyle czasu traciło się na kłótnie nie wiadomo o co, o zaczepki i bijatyki, kończąc na morderstwach. Skąd u ludzi była taka nienawiść do samych siebie. Czy dopiero taka totalna katastrofa musiała to wszystko sprowadzić do normalności.
Jak bym powiedział teraz o wojsku, służbach porządkowych czy specjalnych, spojrzeliby na mnie jak na wariata. Należy więc siedzieć cicho. Dawkować historię powoli, stopniowo.

Na razie tyle
Barry

28-10-2010 16:02

Postanowiłem wybrać się na grzyby. Wrzesień, początek trzeciego tysiąclecia. Wsiadłem w autobus komunikacji miejskiej i dojechałem do pętli znajdującej się w lesie. Ładna jesienna pogoda zwiastowała piękną wycieczkę wśród kolorów wzmocnionych promieniami słońca. Jakoś grzybów nie ma. Nie wiem, dlaczego raz są a innym razem nie mimo, że deszcze padały dosyć często. Nie rozumiałem grzybów. Ostatnio zawodzą wszelkie reguły pojawienia się ich w tym terminie i w tym miejscu.Reguły nawet i w tym przypadku przestały obowiązywać. Przyznam się, nie lubię grzybiarzy. Ale tych, co chodzą grupami. Piją piwo a puszki, tak zabójcze dla grzybów, rzucają tam gdzie stali. Między drzewami snuje się zapach wstrętnego tytoniu. Ponieważ kiedyś paliłem, więc od razu wyczułem zapach tych robionych z odpadów często z pozostałością skrawków nylonu z worków na liście, które dostały się do tytoniu w wyniku ludzkiej ignorancji lub raczej olewania innych w procesie produkcyjnym. Co chwila pod nogami spotykałem rozdeptane grzyby niejadalne lub trujące. Po co je deptać. Czy to złość na te jadalne, których nie ma. Przecież wiadomo, że jadalne są wyzbierane a zostają niejadalne. I dlatego jest przewaga niejadalnych. Tak samo cenne dla gleby leśnej jak te jadalne. Czasami marzy mi się żywot takiego ślimaka, który je sromotnika na surowo i nic mu nie jest. Dlaczego człowiek jest tak wrażliwy nawet na najdrobniejsze zanieczyszczenia lub połączenia dwóch potraw.
I tak sobie rozmyślając o niesprawiedliwościach tego świata, poczułem wpierw obrzydliwy zapach dymu tytoniowego, teraz już nie paliłem, a potem zobaczyłem trzy łajzy w moim wieku. Przeważnie ja pierwszy zagaduję. Tu mi od razu odeszła ochota. Ale ochotę miał jeden z nich. Podchodzi do mnie z kozikiem w ręku i mówi, po co tu przyszedłem. Czego tu szukam. Byłem zaskoczony. Pozostali dwaj też się zatrzymali w pewnej odległości. A ten bierze zamach i chce mnie sieknąć owym kozikiem. Zdążyłem odruchem bezwarunkowym kopnąć go w rękę, tak, że kozik mu wypadł. Jednak ten zwalił się na mnie. Widzę jak sięga do koszyka i wyjmuje długi kuchenny nóż. Ledwie udało mi się uwolnić rękę i chwyciłem go w nadgarstku dłoni trzymającej ten przyrząd do krajania chleba. Po co mu drugi i tak niepraktyczny.
Udało mi się wykręcić mu rękę tak że nóż wypadł. Następnie walnąłem go w szczękę tak, że przysiadł ogłuszony. Wstałem i wołam do tych dwóch, aby go zabierali. Jest pijany i nie wie co robi. Ci jednak odpowiedzieli mi że: On tak ma a my nie będziemy się wtrącać. Weźcie go, bo zadzwonię na policję. A dzwoń sobie - otrzymałem odpowiedź. Jakże trafną, jak się później okazało. Jedną nogą przytrzymywałem jego nogę aby nie mógł wstać. Wyjmuję komórę. Na szczęście działa. Trzęsącymi się palcami, zmęczonymi od odpierania ataku, staram się wycisnąć na tych małych klawiszach numer 997. Co chwila naciskam nie ten klawisz, co za kutas wymyślił i dla kogo takie klawisze. Po paru razach wreszcie zgłasza się upragniony głos dyżurnego. Mówię więc: Droga na miejscowość x w miejscu przecięcia z torem kolejowym do miejscowości y. Proszę czekać, wszyscy operatorzy są zajęci. Przydeptany gnój zaczyna przytomnieć, jego kompani się śmieją ale nie podchodzą. Po minucie numer rozłącza się. Znów się mylę kilka razy i znów udaje mi się nawiązać kontakt z mówiącym automatem. Proszę czekać, wszyscy operatorzy są zajęci. Dla państwa bezpieczeństwa rozmowa jest nagrywana. Zaraz słyszę jak ktoś przełącza i słowa: Alarm stopnia piątego. Alarm stopnia piątego. Kto dokona zakupu, dostanie pięć procent zniżki. I tak zastanawiam się, czy to na policji ktoś słucha radia, czy jest to dodatkowy trick reklamowy policji dla zdobycia dla siebie funduszy, gdyż państwo dało za mało. Rozłączyłem się i dzwonię jeszcze raz.
Tym razem od razu zgłosił się operator z pytaniem: Dlaczego pan się rozłączył i nie powiedział, gdzie pan jest. W międzyczasie menel wyrwał się spod mojej stopy i słaniając się szedł do kompanów, którzy nadal byli w dobrym humorze.
Pan wybaczy, on tak ma. usłyszałem. Już nie byłem głupi, tylko doszedłem do drogi i szedłem poboczem w stronę pętli autobusowej. Teraz sam wyglądałem ja menel, podrapany, rozczochrany i w podartym ubraniu. Na nodze krwawiła parocentymetrowa rysa zapewne od ostrej gałęzi leżącej na ziemi. Po paru minutach zatrzymuje się przy mnie radiowóz. Czy to pan zgłaszał napad. Tak, ja - odpowiedziałem. Proszę o dowód osobisty. Nie mam go. To poda pan swoje dane.
Policjant skrzętnie zapisuje moje dane i czeka parę minut na potwierdzenie z centrali. Czy zgłasza pan napad - tak - odpowiadam. Trwało to z dwadzieścia minut. Dobrze, że się zorientowali, że to mnie spotkał ten los. Potem jeden rzekł do drugiego: Może spotkamy ich na drodze. Odjechali. Wstyd mi było w autobusie. Poczułem się gorzej niż kloszard, który często lepiej jest zadbany niż ja w tej chwili. Ludzie patrzyli na mnie z obrzydzeniem i starali się nie siadać i stawać w mojej okolicy. Chciało mi się zaśpiewać, że "mój jest ten kawałek podłogi".
Po dwóch miesiącach dostaję avizo. List poleconym nr taki a taki. Na następny dzień, rankiem udaję się na pocztę. Tylko trzy przystanki autobusowe. Szkoda pieniędzy i czasu. Na autobus nieraz można czekać i dwadzieścia minut i jeszcze trzeba zapłacić równowartość dwóch bochenków chleba i to w jedną stronę. Niewiele tańszy bilet dwudziestominutowy jest na styk. Może mnie kanar złapać między dwoma przystankami i czasem dwadzieścia minut i jedna sekunda. I to nie z powodu rozkładu jazdy tylko korków. Poszedłem więc piechotą. Zajęło mi to kilkanaście minut. Rano a numerek do okienka opiewał na trzydzieści. Czynne tylko dwa. Po dwóch godzinach czekania dostaję wreszcie upragniony list polecony - z komendy policji. Mam się stawić w tym a tym dniu w sprawie numer ten a ten w charakterze świadka. Nieusprawiedliwione niewstawiennictwo grozi karą grzywny lub więzienia na podstawie numeru tego a tego. O co tu chodzi ? Dawno zapomniałem o wydarzeniu. Mam tylko nadzieję, że menel nie poderżnął gardła komuś mniej zaradnemu.
W końcu to chyba zrobi. Po pijaku i z brakiem poczytalności trafi do psychiatryka, gdzie wyrżnie jeszcze parę osób. Prawo musi być prawem. Przecież to praworządne państwo i jego urzędy. Ja też jestem praworządny, więc muszę być przykładem, wręcz świecić nim.
Komenda znajduje się na drugim końcu dzielnicy. Godzina w jedną stronę. Na szczęście jednym autobusem. Na komendzie czekam następną godzinę. Potem zostaję zaproszony na piętro przez młodego, grzecznego aspiranta po cywilu.
Znowu ostrzeżenie o prawdziwości zeznań świadka i dostaję z dziesięć portretów pamięciowych. Jeden mało różni się od drugiego. Wszyscy podobni. Do okolicznych kloszardów. Czy pan rozpoznaje tu napastnika ? Nie. ale znam tego. Czy jest poszukiwany ? Słyszę odpowiedź , że tak. Więc mówię, że widzę go prawie codziennie. Policjant stwierdza: A więc nie ma go tutaj. Odpowiadam, że nie. Tamtym poszukiwanym się nie interesuje. Ja go jeszcze widuję przez następne parę miesięcy i to prawie codziennie. No cóż, nie ta sprawa. Powrót to też godzina. Razem tracę pół dnia. Jeżeli ktoś myśli, że to już koniec to się myli.
Prawie po roku znów w skrzynce avizo. Znów czekanie na poczcie i znów te numery. Znów te same ostrzeżenia, że jak nie będę uczciwy i rzetelny to czeka mnie kara grzywny lub więzienia czy tam aresztu. Znów tracę pieniądze, czas. Sprawy się przesunęły o dwie godziny. Jestem już wku_wiony do granic wytrzymałości ale to dopiero początek. czy pan wie w jakiej sprawie zostałem wezwany? Nie. Znam tylko numer sprawy. A więc przypominam panu, że w sprawie napadu na pana w lesie. Ostrzegam, że musi pan mówić prawdę pod karą.... Czy jest na sali podejrzany ? Nikt się nie odzywa. Sędzia do sekretarza: proszę zapisać, że oskarżony nie stawił się. I tak pomyślałem: "Może wreszcie Wysoki Sądzie, Wysoka Sprawiedliwości, Wysoka Nieomylności, Wysoka Logiko, oskarżony podżyna właśnie komuś gardło, więc będzie zmiana kategorii czynu. Wcześniej umrze ze starości niż poniesie karę.
Tok myślowy przerywa mi Wysoki Sąd: Proszę świadka o opisanie wydarzenia w dniu tym a tym. Myląc się co chwila, jąkając opowiedziałem o wydarzeniu. Zresztą już o tym zapomniałem. Na koniec Sąd orzeka o umorzeniu sprawy z powodu braku oskarżonego.
Po paru tygodniach dostaję avizo. Nie będę się powtarzał. Dostałem na piśmie o umorzeniu tego a tego numeru sprawy. Na szczęście nie miałem ich dziesięciu, bo bym nie wiedział o którą chodzi. Pewnie bym miał przesunięcie nie bytów tylko wątków spraw.
Czekając w sądzie na sprawę, dusiłem się od dymu z pobliskich działek. Wysoki Sąd, zakaz palenia odpadów na terenie miasta Warszawy, jak to się ma do siebie. Jeszcze przed sprawą dzwoniłem do harcerzy a raczej zuchów. Przepraszam, do Straży Miejskiej. Powiadomiłem o dymie. Nie mogli zrozumieć, że działki nie mają nazwy ulicy i numerów. Po wyjściu z sądu zauważyłem samochód straży przy działkach i nieporadne usiłowanie wejścia na działki. Podszedłem i powiedziałem, że to ja zgłaszałem. Spytali mnie, jak mogą tam wejść. Odpowiedziałem, że to nie moje działki.
Ponieważ byłem pod ręką, więc spisano mnie. Poczułem, że to ja palę pety na działkach a nie właściciele działek. Znów nie wytrzymałem i rzekłem, przecież codziennie jeżdżą tu radiowozy i policji i straży. Dostałem odpowiedź, że jak napiszę podanie do komendantów to "może ruszą dupą". Ale to już moje słowa. Totalny rozpad państwa, inaczej tego nazwać nie można.
Na razie tyle
Barry

25-10-2010 18:28

Mieszkałem w pięknym budynku na kształt nierównego stożka. Na bokach znajdowały się olbrzymie tarasy z sadzawek a raczej basenów o nieregularnych kształtach, na metr głębokich. A w nich pełno roślin, ryb, żółwi i wszystkiego co wodę lubi. Ponieważ klimat był śródziemnomorski według obecnych kryteriów, nic nie zamarzało. Problem z rozsadzaniem przez lód lub przemarznięciem nie istniał. A była to Polska. Polska bez zimy, dla tego wcielenia niemożliwe. Mieszkałem na jednym z tych tarasów. Mogłem z okna dosięgnąć wody. Budynek miał pięć kondygnacji. Na każdej po kilkadziesiąt mieszkań. Kilkuset metrowych. Pokoje o łukowatych kształtach, jasne, pełne przestrzeni gdyż cała ściana miała okna. Panoramiczne i łukowate. A przed oknami owe sadzawki ciągle korygujące zbyt gorący klimat. Od strony wewnętrznej na ścianach zafundowałem sobie pionowe skalniaki lasów tropikalnych i kilka motyli. Latały mi po mieszkaniu. Nie bałem się że uciekną, bo powracały tam, gdzie się wykluły. Komary metodą genetycznej bezpłodności wyniszczono. Na pewno gdzieś tam się coś uchowało ale nie w okolicy. W środku budynku znajdował się ogród tropikalny i basen kąpielowy. Było też małe kino I-max i kawiarnia. Dla przypomnienia, że kiedyś istniał jego i jej czar. Ot, taka tablica, tylko dziewięć na cztery metry wielka. Na samym szczycie znajdowało się lądowisko. Wokół budynku pełno było strumieni, jeziorek i wysp tak jakby budynek opływała rzeka. I był port kajakowy przy wyspie zrobionej z desek a przylegającej do budynku.
Stałem w oknie i zażywałem tego błogiego spokoju i rozleniwienia. Mógłbym tak cały czas. Nic nie robić. Jednak tęsknota za czymś, co przeminęło, zżerała totalnie. Ciekawe, czy inni odczuwali życie podobnie.
Właśnie jadłem naleśniki zrobione przez moją mamę. Robiła różne. Staremu chłopu. Tak pragnęła mi wynagrodzić te lata stracone a jednocześnie zażywać tej rozkoszy przebywania jak najdłużej z dzieckiem, które niby na straty, jednak z nadzieją, że jeszcze spotka. I patrzyłem na tą staruszkę, która od życia już nic nie potrzebowała, tylko mnie. I ja Jej potrzebowałem. Starałem się zapamiętać jej twarz i jej głos. Te jej smaki, smaki dzieciństwa, które mieli inni a ja ich nie miałem.
I umarła biedna starowinka. Może już w spokoju, że to ja ją pochowam a nie odwrotnie. Matczyna miłość i synowska razem. Spleciona niewidzialną nicią sentymentu i zauroczenia wzajemnego.
Musnęło słońce wodę w sadzawce a wiatr zamienił ten promyk szczęścia w tysiące lusterek błyskających radośnie do mnie i mówiących - marz marzenia - bo mogą uciec. W dzieciństwie lubiłem pływać wieczorem po jeziorze właśnie muśniętym lekkim zefirkiem.
Kiedy Ją spotkam i w jakiej postaci, tą swoją mamę. Także i ojca, i kolegów i znajomych. Ileż to nie rozwiązanych tajemnic. A życie jest wieczne. Co jeszcze może mnie spotkać ?
Odszedłem od okna. Skierowałem się do barku, świecącego butelkami szklanymi, reliktami w kształtach z drugiego tysiąclecia. Były one najbardziej ekonomiczne a raczej ergonomiczne. Dodatkowo umieściłem w gąszczach pnączy rzeźby starożytne z białego marmuru. Miałem ich pełno wszędzie. Wszystkie z białego i kremowego marmuru i wykonane metodą laserową. Nie musiałem mieć oryginałów. Te co miałem były prawie nimi. Ile światło może. W tej chwili wszystko. I kto by pomyślał kiedyś, że będzie ono ostateczną formą do robienia wszystkiego, co potrzebne ludziom.
Na szczęście alkohole były, są i pewnie będą w tej samej postaci. Od tysiącleci. A może to tylko iluzja.
Na razie tyle
Barry

21-10-2010 14:00

Piaszczysty wąwóz nie kończył się mimo, że szedłem nim już dobrych kilkanaście kilometrów. Dokuczało pragnienie. Wspiąć się na górę nie było możliwe z powodu stromych, piaszczysto - glinianych ścian. Na górze rosły piękne drzewa.
Ciekawe, że wszystko to nie osypywało się pod wpływem deszczu i wiatru. Dopiero moje wysiłki wspięcia się nań powodowały osuwanie się. Bałem się, że mnie dogonią. A wyjścia nie miałem jak tylko iść a raczej biec do przodu. Poczułem, że moi prześladowcy są za najbliższym zakrętem. Zapragnąłem przeskoczyć w inny byt, ale nie udawało mi się. Trudno, muszę ponieść klęskę. Oby nie ciągle gdyż te klęski stały się rutyną. Przypomniał mi się film z przyszłości, jak bohater zagrzebuje się w piasku. Czy zdążę ? Jak się czuje człowiek zakopany w piasku. Próbowałem to kiedyś nad morzem. Zakopać się w piasku. Mimo cienkiej warstwy, ciężko było wstać. Szczególnie, że piasek był mokry. Nie miałem wyboru. Zakopałem się, a raczej przysypałem na zboczu, aby mnie nie stratowali. Przygotowałem parę kamieni, aby przykryć twarz. Dobrze, że chociaż to było. Może nie zauważą.
Minęli mnie bez problemów. Byli tak przekonani, że nic nie da się ukryć w takim terenie, nie zwracali uwagi na ślady. A było ich pełno. Jak to zbytnia pewność siebie ich zwiodła. Byle harcerz mógł mnie wytropić w takim terenie.
Nadal nie wiedziałem tylko, czy iść do przodu czy się cofnąć. Ostatecznie wiedziałem , że jestem bliżej rozlewiska z gajem bambusowym niż wlotu do wąwozu. Poza tym mogli tam iść następni.
Dlaczego mnie spotyka taki los, tylko dlatego, że byłem kimś ważnym, którego należało zgładzić aby prawnie zdobyć to, co przez setki wypracowywali moi przodkowie. W sposób uczciwy. Dlaczego nie wystarczyła im moja ucieczka.
Poczułem w nosie wilgoć a potem ujrzałem wylot wąwozu. Z suchego w mokre. Byłem po pas w wodzie. Brudnej i ciemnej. Nie wiadomo, ile trupów mogło w niej pływać po ostatniej bitwie. A pić się chciało okropnie. Żadnego liścia z kroplą wody w środku. Ale zauważyłem, że woda spływa po pniach, o ile można tę część bambusa tak nazwać. Najważniejsze, żeby zwilżyć błony śluzowe jamy ustnej i gardła. Bo jeszcze trochę, a miałbym krwawe pęknięcia co nie jest przyjemne. Zresztą wysuszona ta część ciała jest czymś potwornym. Mało osób doświadczyło tego. Dlatego można po takim doświadczeniu zrozumieć muchy, które siadają na wszystko co wilgotne, szczególnie na oczy. Także brodzenie w wodzie po pas nie było łatwe i przyjemne. Ale trafiłem na kładkę - ścieżkę. Mogłem odpocząć ale musiałem być bardziej uważny gdyż pewnie nią szli wcześniej moi prześladowcy. I rzeczywiście, usłyszałem jak szli. I znów ta ich głupota, pewność siebie. Robili tyle hałasu, że było to aż śmieszne. Idąc kładką starałem się zawsze na zapas wypatrzyć kępę gęściej rosnących pni, aby móc w razie czego się ukryć. I opłaciło się to. Przeszli obok w odległości kilkunastu metrów i mnie nie zauważyli.
Mamę odwiedzałem bardzo często, niemal codziennie. Ciągle tkwiła ta luka braku najbliższego mi człowieka na ziemi jakim jest matka. Czasem do ojca odczuwałem żal, wielki żal. Innym razem starałem się go usprawiedliwić. Jak ja bym się zachował na jego miejscu.
Zostało mi jeszcze do pokonania pasmo niskich gór, z graniami i przepaściami ale nie ośnieżonych. Typ Sudetów latem. W zasadzie nie wiedziałem, gdzie idę, ale ta intuicja kazała mi przeć naprzód. Miało to być wynagrodzone tym, że nikt nie będzie czyhał na moje życie. Czyżby ? Znając życie a raczej te kilka żyć, nie byłem tego pewny. Może wpłynęły na mnie te filmy o podróżach w czasie przy pomocy wentylatora i błyskawic maszyny elektrostatycznej. Jak to śmiesznie wygląda w stosunku do moich podróży, których nie da się wytłumaczyć tak prostymi przyrządami. Nie da się też tego zrobić filozofią czy religią. Ot, tak mam. Nie wiem tylko czy cieszyć się czy płakać.

Na razie tyle
Barry

20-10-2010 18:54

Z przyrodnim bratem spotkałem się po dwóch tygodniach. Zadzwoniłem do niego po paru dniach, aby mógł przetrawić to wszystko. Wiele pytań cisnęło się na usta i dusza domagała się szybkich odpowiedzi na pytania. Czy wcześniej wiedział o moim istnieniu? I czy warto z ojcem rozmawiać? Czy go to nie dobije w tym wieku. Co teraz myśli. Dla mnie był obcym człowiekiem, nie tak jak matka, którą zapamiętałem w zupełnie inny sposób. Dlatego tak ważne jest sadzanie sobie na kolanach swoich dzieci i cieszenie się nimi. Umówiliśmy się w Kompanii Piwnej. Przyszedł. Zamówiliśmy po browarku i golonce. Jednak lubiliśmy to samo. Chyba te same geny. Po łyku piwa za to dziwne spotkanie, powiedziałem, że jestem Ryszard. Jako starszemu, mnie było wolno pierwszemu zaproponować. Odpowiedział mi Majkel. To mama mi nadała – rzekł – jest amerykanką. Pierwsze lody zostały przełamane. Nim nadeszła dymiąca golonka z grochowym piurre, chrzanem, musztardą i chlebem – byliśmy już zaprzyjaźnieni. Oczywiście dopomógł browarek. Ponieważ na początku powiedziałem, że mieszkam w domku jednorodzinnym, to wzbudziło w nim zaufanie, że nie chodzi mi o majątek. Zresztą na początku powiedziałem mu, że to, że przyszedłem do nich to był mój święty obowiązek zamknięcia pewnego etapu życia nas wszystkich. Zaprosiłem go do siebie na grilla. Wraz z rodziną. Okazało się, że mam też przyrodnią siostrę Katy w Stanach. Że ma ona dwóch synów. On miał dwie córki – damski krawiec. Ojca radził mi nie odwiedzać, gdyż po przejściu na emeryturę stał się jakby obcy. Coś przeżywał z przeszłości, ale brat nie wiedział co. Emerytura u wielu daje czas na przemyślenia, nad rachunkiem sumienia nad życiem. Stwierdziliśmy, że będziemy się spotykać w innych miejscach niż u ojca, aby go nie dobić. Przy okazji zauważyłem, że nie jestem już taki młody i jednak coś straciłem.
Beatę spotykam dosyć często. Każde spotkanie jest dla mnie przeżyciem. Ten byt był już zmarnowany.
Bałem się ją przytulić chociaż tak bardzo pragnąłem jej ciepła. W odróżnieniu od oschłej, chłodnej żony, przebywanie w towarzystwie Beaty sprawiało mi poczucie ciepła i bliskości. A przecież znamy się dopiero od kilku lat. Jest w jej głosie coś, czego mi było brak przez całe życie. Marzę spotykać ją jak najczęściej ale specjalnie nie staję na jej drodze w nadziei ponownego, krótkotrwałego epizodu.
Po miesiącu poznania ojca, ojciec zmarł. Widziałem go tylko przez minutę w życiu. Na pogrzebie nie byłem. Nie poznałem też siostry ze szwagrem i dziećmi, którzy przyjechali na tę okoliczność. Matki też nie było. Z bratem spotkałem się kilka razy w coraz większych odstępach. Tak naprawdę reprezentowaliśmy dwa różne światy. Bliższy mi był kolega z dzieciństwa, z którym spotykałem się przynajmniej raz w tygodniu na rowerze. Z którym mogłem pojechać w góry. Który przez pewien czas pracował ze mną w Instytucie.

Na razie tyle
Barry

Strona 1 z 3:
 1 
 > 
Archiwum
2007
Luty
Marzec
Kwiecień
Maj
Czerwiec
Lipiec
Sierpień
Wrzesień
Październik
Listopad
Grudzień
2008
Luty
Marzec
Kwiecień
Maj
Czerwiec
Lipiec
Sierpień
Wrzesień
Październik
Listopad
Grudzień
2009
Luty
Marzec
Kwiecień
Maj
Czerwiec
Lipiec
Sierpień
Wrzesień
Październik
Listopad
Grudzień
2010
Luty
Marzec
Kwiecień
Maj
Czerwiec
Lipiec
Sierpień
Wrzesień
Październik
Listopad
Grudzień
2011
Luty
Marzec
Kwiecień
Maj
Czerwiec
Lipiec
Sierpień
Wrzesień
Październik
Listopad
Grudzień
2012
Luty
Marzec
Kwiecień
Maj
Czerwiec
Lipiec
Sierpień
Wrzesień
Październik
Listopad
Grudzień
2013
Luty
Marzec
Kwiecień
Maj
Czerwiec
Lipiec
Sierpień
Wrzesień
Październik
Listopad
Grudzień
2014
Luty
Marzec
Kwiecień
Maj
Czerwiec
Lipiec
Sierpień
Wrzesień
Październik
Listopad
Grudzień
2015
Luty
Marzec
Kwiecień
Maj
Czerwiec
Lipiec
Sierpień
Wrzesień
Październik
Listopad
Grudzień
2016
Luty
Marzec
Kwiecień
Maj
Czerwiec
Lipiec
Sierpień
Wrzesień
Październik
Listopad
Grudzień
2017
Luty
Marzec
Kwiecień
Maj
Czerwiec
Lipiec
Sierpień
Wrzesień
Październik
Listopad
Grudzień
2018
Luty
Marzec
Kwiecień
Maj
Czerwiec
Lipiec
Sierpień
Wrzesień
Październik
Listopad
Grudzień
2019
Luty
Marzec
Kwiecień
Maj
Czerwiec
Lipiec
Sierpień
Wrzesień
Październik
Listopad
Grudzień
2020
Luty
Marzec
Kwiecień
Maj
Czerwiec
Lipiec
Sierpień
Wrzesień
Październik
Listopad
Grudzień
2021
Luty
Marzec
Kwiecień
Maj
Czerwiec
Lipiec
Sierpień
Wrzesień
Październik
Listopad
Grudzień
2022
Luty
Marzec
Kwiecień
Maj
Czerwiec
Lipiec
Sierpień
Wrzesień
Październik
Listopad
Grudzień
2023
Luty
Marzec
Kwiecień
Maj
Czerwiec
Lipiec
Sierpień
Wrzesień
Październik
Listopad
Grudzień
2024
Luty
Marzec
Kwiecień


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 10:54.

 
Powered by: vBulletin Version 3.5.4
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.